Nie czekałam długo i wyposażyłam mojego małego Indianina w prawdziwy, piórkowy pióropusz, a potem zaczęły się zabawy. Oczywiście ćwiczenie indiańskich odgłosów ( a-a-a-a-a-a-a uderzając dłonią w usta :) i zdobywanie indiańskiej góry ( zbudowanej przez Maję, ze wszystkich kołder i poduszek znalezionych w domu ).
A kiedy Tata wrócił z pracy, też został Indianinem i razem rozłożyli sobie prawdziwy namiot, wiadomo, jak to Indianie :) Na koniec schowani w środku schrupali ze smakiem prawdziwe dzikie smakołyki - placki ziemniaczane usmażone przez Bladą Twarz, czyli Mamę. Ale było fajnie, a-a-a-a-a-a!!!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz